sobota, 10 lipca 2010

Oj! Czas szybko leci!

Wydaje mi się, że jestem gdzieś zupełnie indziej, w innym świecie, a jednocześnie mam wrażenie jakbym była blisko domu. A jestem przecież dalej od domu niż kiedykolwiek byłam! Przez ostatnie parę dni bardzo mnie rozpieszczano. Watkinsowie wzięli mnie do jednej z najlepszych restauracji w Marietcie, gdzie zjadłam rosół jakby mamy! Lasagne była również wspaniała. Mama Davida wzięła mnie na zakupy i jednym ze sklepów "złowiliśmy" suknię na wyjścia za 12 dolarów! Domy w Stanach są prześliczne. Jak narazie ciężko mi rozpoznać styl i epokę, ale z czasem pewnie się nauczę. Przyroda tu jest piękna. Czasem chodzimy z Davidem na krótki spacer po okolicy (przez upał nie da się zajść za daleko po tych górkach) i ostatnio miałam okazję zobaczyć ptaszka, który przypominał niebieskiego wróbla, bardzo duży owad przypominający trochę ważkę, sokoła w locie, cykadę, parę wiewórek i zające, które biegają im po ogródku. Miałam również bardzo nieprzyjemne spotkanie pierwszego stopnia z pewnym karaluchem. Był bardzo duży i machał skrzydełkami. Dawno mnie coś tak nie wystraszyło. David uśmiercił go butem, ale to ja musiałam go wyrzucić... Zauważamy co jakiś czas pewne różnice kulturowe, ale obydwie strony są zafascynowane. Jak na razie więszkość rzeczy mi się podoba, oprócz tego, że wszędzie jest za daleko, żeby tam dojść na nogach, a transportu publicznego nie ma. Mamy sporo zdjęć, ale jakoś nie pamiętam żeby je gdzieś wrzucić w ciągu dnia, a potem jest za późno (jak na przykład teraz). Robię co w mojej mocy, żebyście wiedzieli co się ze mną dzieje ;) Trudno tak, kiedy moja uwaga jest skupiona na wszystkim wokoło, łatwo zapomnieć o całej reszcie. Plan na jutro - nabożeństwo, a nawet dwa! Dobranoc Ameryko! Dzień dobry Polsko...

środa, 7 lipca 2010

Pierwszy dzień!

Podróż była długa i bardzo męcząca. Lot OK 777 (!!!) z czeskimi liniami był super! Leciałam fajnym nowym Airbusem A319. Niestety mój lot był opóźniony 15 minut i przy i tak niezbyt dużej ilości czasu na przesiadkę, kiedy wyszłam z autobusu, który przewiózł nas z samolotu do terminalu już miałam LAST CALL na mój lot do Atlanty. Pani zadała mi dużo dziwnych pytań jak np. "Kto pakował Pani bagaż? Kiedy Pani się pakowała? Czy do Pani bagażu miały dostęp inne osoby od czasu kiedy się Pani spakowała? Czy wszystkie rzeczy w Pani bagażu są Pani, czy są tam może rzeczy innych osób?" itp. itd. Lecieliśmy brudnym Boeingiem 777 i na sam początek stewardessa widząc moją podręczną walizkę przywitała mnie "radośnie": "I don't know where you're gonna fit that." Pomyślałam, że automatycznie przeskoczyłam do szoku kulturowego bez przeżycia "euforii" kiedy zobaczyłam ten bałagan... A jak wychodziliśmy z samolotu, było tylko gorzej... Pierwsza połowa lotu (5 godzin) była dla mnie koszmarem. Potem jakoś przyzywczaiłam się do ciasnoty, a i stewardessy były milsze. Atlanta jest najbardziej zatłoczonym lotniskiem na świecie. Ma nawet własne metro, które jeździ pomiędzy sześcioma terminalami (a budują kolejny!). Jako, że przewija się tam dziesiątki tysięcy ludzi (chyba nie przesadzam) panuje tam swego rodzaju chaos. Ale dałam radę - zajęło mi to godzinę, chociaż jestem pewna, że szybciej się nie da. Moi wspaniali gospodarze wzięli mnie już do paru ciekawych miejsc, o których napiszę więcej kiedy indziej bo już późno jest. Polska się powoli budzi, a my zbieramy się do spania. Dzień dobry Polsko! Dobranoc Ameryko.